Wypad w Bieszczady dla kompletnych wariatów - część pierwsza.

Zamek Sobień, Klasztor w Zagórzu, Solina i Teleśnica Oszwarowa.


Na wstępie muszę się przyznać, że trasa była planowana trochę na spontanie. Wyglądało to mniej więcej tak: "Byłeś kiedyś nad Soliną? Nie?! No to jedziemy! Po drodze są jakieś fajne ruinki, to sobie zahaczymy."
Tym sposobem wylądowaliśmy w malowniczo położonym Zamku Sobień. Obecnie pozostały po nim jedynie nadgryzione zębem czasu mury, głęboko zatopione w bujnej zieleni, ale wiele wieków temu była to ważna warownia broniąca szlaków handlowych prowadzących z Węgier na Ruś i do Krakowa.


Do Zamku od strony Sanoka dojeżdżamy drogą krajową nr. 28, a następnie w Załużu skręcamy na Lesko. Parking znajdziemy tuż za tablicą informującą nas, że wjechaliśmy do miejcowości Manastyrzec.
Murowaną warownię wzniesiono na przełomie XIII i XIV w. Musiała być to rezydencja o dużej randze i posiadająca wszelkie "luksusy" liczące się w tamtym czasie, ponieważ to właśnie tu odbyło się przyjęcie weselne samego króla Władysława Jagiełły i jego trzeciej żony Elżbiety Goranowskiej. Niestety już w 1474 r. zamek został poważnie uszkodzony podczas najazdu Węgrów. W 1512 dokończyli oni dzieła, co skutkowało decyzją rodu Kmitów - właścicieli Sobienia, o opuszczeniu siedziby i przeniesieniu się do Leska. Nikt z następnych właścicieli nie miał serca dla opuszczonej i popadającej w ruinę rodzinnej posiadłości i tak sterczała na wzgórzu samotna i zapomniana, dopóki nie zainteresowali się nią turyści.
Jak każdy szanujący się zamek, Sobień ma również swoją legendę. Jej bohaterką jest młoda Węgierka, Margarita, która posłuszna woli ojca, wyszła za mąż za dużo starszego od siebie kasztelana Kmitę, mimo że kochała innego mężczyznę. Mijał czas, a młoda kasztelanka nie potrafiła zapomnieć o swoim ukochanym Andreasie. Nie wiadomo do dziś, jak młodzieniec dowiedział się, że Margarita chciałaby go zobaczyć jeszcze choć jeden raz. Zakochany rycerz przybył więc do Sobieńskiej posiadłości, akurat gdy kasztelan wyjechał w interesach. Kochanka ukrywała go w swoich komnatach przez tydzień, po czym tuż przed powrotem męża odjechał on z powrotem na Węgry, przekonany, że ukochana jest bezpieczna. Niestety sługa doniósł Kmicie o zdradzie żony, a ten w gniewie rozkazał zamurować ją w piwnicach zamku pozostawiając jej jedynie dzban wody. Zdesperowany Andreas, dowiedziawszy się co się stało, zebrał w polskich lasach oddział złożony ze zbójców i wraz z nimi ruszył na ratunek Margaricie. Jednak kasztelan ujrzawszy kochanka żony wpadł w furię i rozkazał wysadzić piwnicę, w której uwięził niewierną żonę. Wybuch pogrzebał żywcem młodą Węgierkę, a jej zrozpaczony ukochany odjechał na koniu i odtąd słuch po nim zaginął. Podobno duch nieszczęśliwej Margarity krąży po zamku do dziś i nawołuje Andreasa.
Mówi się, że w każdej legendzie jest ziarnko prawdy, jednak chciałoby się, żeby w historii tej młodziutkiej Węgierki prawdy było jak najmniej. Tymczasem odkrycia archeologiczne wskazują na to, że te makabryczne wydarzenia rzeczywiście mogły mieć miejsce. Więcej na ten temat możecie przeczytać tu.
Będąc na zamku trzeba koniecznie udać się na taras widokowy na jego tyłach, skąd rozciąga się przepiękna panorama doliny Sanu. Niestety, na jedynym zdjęciu z tego miejsca jakie mam wcięła mi się jakaś obściskująca się parka :D


Stojąc na tarasie, od razu ma się jasność, dlaczego to miejsce było tak ważnym punktem strategicznym nie tylko w czasach średniowiecznych, ale i później. W czasie II wojny światowej powstał tu nawet bunkier linii Mołotowa, który możemy zobaczyć na zachodnim krańcu wzgórza. W zamku ukrywała się również sotnia Ukraińskiej Powstańczej Armii, o czym świadczą rysunki przedstawiające tryzub i napisy w języku ukraińskim wyryte na murach.
Zaledwie kilkanaście kilometrów dalej zobaczyć możemy niezwykle imponujące ruiny Klasztoru w Zagórzu. Po dojechaniu od Sobienia do Leska, należy kierować się na Sanok drogą krajową nr 84, a następnie w Zagórzu na światłach odbić w lewo na Komańczę. Samochód najlepiej zostawić pod kościołem i dalej udać się na piechotę wąską asfaltową dróżką (choć można również zaparkować pod samy klasztorem). Po około 2 minutach przywita nas niesamowity Anioł Milczenia, niczym postać wyjęta z dobrej książki fantasy.


Kawałek dalej zaczyna się bardzo oryginalna Droga Krzyżowa, stworzona przez bieszczadzkich artystów. Każda stacja jest dziełem innego rzeźbiarza, ale wszyscy oni musieli odznaczać się niesamowitą wyobraźnią, bo wizje biblijnych scen, które przedstawili, są zupełnie niepowtarzalne.


Kolejne stacje zaprowadzą nas aż szczyt wzgórza Marymont, gdzie wznosi się niesamowity klasztor karmelitów bosych. Są to chyba jedne z najpiękniejszych i robiących największe wrażenie ruin w całej Polsce. Klasztor powstał na początku XVIII w. z inicjatywy ówczesnego właściciela tych terenów Jana Adama Stadnickiego, jako wotum wdzięczności za ocalenie życia w wojnie północnej. Mimo, że czas jego budowy przypadł na okres względnego spokoju w Reczpospolitej, otrzymał formę obronnej warowni i otoczony został potężnymi, 5-metrowymi murami ze strzelnicami i dwiema basztami. Już 42 lata po jej zakończeniu, taka konstrukcja okazała się jednak potrzebna, klasztor stał się bowiem miejscem ostatniej bitwy upadającej konfederacji barskiej. Został wtedy poważnie uszkodzony, przez oblegające go wojska rosyjskie, a część zabudowań uległa spaleniu. Dzięki staraniom zakonników, konwent udało się odbudować, jednak, ze względu na niesprzyjającą politykę zaborców, nigdy nie odzyskał już swojej świetności. 
Ostatecznych zniszczeń dokonał pożar z 26 listopada 1822 r, wokół którego urosło wiele wersji wydarzeń. Według legendy, klasztor miał podpalić sam przeor Grzegorz Nieczuja, rozgoryczony z powodu zbyt swobodnego prowadzenia się braci. Mimo, jego upomnień, nie postanawiali oni się poprawić. W końcu zdesperowany rzucił płonącą pochodnię do spichlerza, a od niego zajęły się pozostałe zabudowania. Jak głosi legenda, przeor zginął w płomieniach, a jego duch do dziś błąka się po klasztornych murach, trzymając w ręku zapaloną głownię.
Inną przyczyną pożaru, mogło być celowe podpalenie przez zaborców, ze względu na ukrywających się w klasztorze polskich patriotów.
Bez względu na powód, ogień dokonał ogromnych zniszczeń, po których budynków nigdy nie udało się odbudować, a po kilku latach zakonnicy zostali przeniesieni do Lwowa i Przeworska. Po tej tragedii zagórski karmel nie podniósł się już nigdy. I chociaż w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, na krótko powrócili tu mnisi, chcąc odratować niszczejące zabudowania, nie znalazło się dość pieniędzy i w końcu zostali oni eksmitowani przez milicję.


Obecnie teren jest własnością gminy, która dba, by klasztor mógł być atrakcją dla przyjeżdżających podziwiać go turystów. Co ciekawe (na razie) udostępnia go zupełnie za darmo. Do tej pory zabezpieczono mury, zagospodarowano obszar dookoła zabudowań, aranżując ogród klauzulowy oraz odbudowano jedną z wież klasztornych. Warto wspiąć się tutaj dla pięknego widoku, na kluczącą w dole rzekę Osławę i Góry Słonne. 
Najlepiej zachowaną i najbardziej imponującą częścią tego kompleksu są mury późnobarokowego kościoła. Gdzieniegdzie na jego ścianach majaczą jeszcze pozostałości niezwykłych, iluzjonistyczych fresków. Podobno w dni, kiedy wypadają święta kościelne, wewnątrz świątyni roznoszą się ledwo słyszalne dźwięki organów i śpiewającego chóru.



Z Zagórza ruszamy zobaczyć najpopularniejsze chyba miejsce w Bieszczadach. Ciekawe, że oblegane na potęgę przez turystów jezioro, stało się takim symbolem tych z natury dzikich i trochę opustoszałych gór. Nie ma chyba dnia, ani godziny, żeby przez koronę zapory nie przewalały się niezliczone tłumy ludzi, kupujących na straganach jakąś chińską tandetę i robiących sobie setki selfie. Widoki są jednak tak obłędne, że nawet mimo tych niedogodności, nie można Solinie odmówić uroku i właśnie dlatego, choć byłam tu z milion razy, zawsze zatrzymuje się na chwileczkę, gdy jestem w pobliżu.
Odkąd w latach sześćdziesiątych wzniesiono potężną tamę, ogromne Jezioro Solińskie przyciągało miłośników przyrody, poszukiwaczy przygód i zapalonych żeglarzy. Rzeki i strumienie, wdzierające się pomiędzy pagórki i sterczące skały, utworzyły krajobraz pełen zatoczek, zarówno o łagodnych jak i stromych brzegach, miejscami przypominający skandynawskie fiordy. Ogromne masy wód spowodowały również zmianę klimatu w tym miejscu, obawiającą się między innymi silniejszym wiatrem, co dodatkowo sprzyjało rozwijającemu się tu żeglarstwu. Z czasem, ze względu na te wyjątkowe warunki, Solinę zaczęto nazywać Bieszczadzkim Morzem. Niestety tak jak inne morza, kuszące młodych ludzi jezioro, zaczęło zabierać kolejnych śmiałków w swoje głębiny. Dziś pewnie nikt nie jest już w stanie policzyć ilu ludzi straciło życie w jeziorze i na murach ogromnej tamy.
Zanim wody zalały tę żyzną bieszczadzką dolinę, mieszkało tu blisko 3 tysiące osób. Ale podobno nie tylko oni. Już po powstaniu jeziora, widząc jak mami ono młodych ludzi, którzy zostawiają wszystko, by tu zamieszkać, przesiedleńcy zaczęli opowiadać o zamieszkujących tę okolicę duchach, które potrafiły opętać człowieka, tak, że zaczynał on żyć w świecie marzeń i mrzonek, by, nierzadko, doprowadzić go do zguby. Ogłupiony przez nieczystą siłę, jest gotów narazić się na wszelkie trudy i niebezpieczeństwa, a nawet bycie wyśmiewanym, byle tylko osiągnąć upragniony cel.
Coś musi być w tych opowieściach, skoro na te trudne i wymagające tereny przyjeżdżali ludzie z miast, często nie mający wielkiego pojęcia o rolnictwie, z którego mieli się utrzymywać. Im jednak bieszczadzkie duchy, chyba krzywdy nie wyrządziły, bo dziś stali się żywymi legendami. Nas też, po tej wycieczce, coś wołało w te dzikie góry i zaczęliśmy nawet rozmawiać o przeprowadzce. Minął jednak czas i głosy ucichły. Przynajmniej do następnej wizyty w Bieszczadach...


Po napatrzeniu się na takie ilości wody przyszedł czas na kąpiel. Sprytna Kasia wzięła więc mapę i sprawdziła, gdzie rzeka jest jeszcze dość szeroka, da się dojechać samochodem, a przy tym nie powinno być dużo ludzi. I tak oto odkryłam Teleśnicę Oszwarową, nie mając zupełnie pojęcia, że jest tam bar i przystań.



Bar "U Bolka" to miejsce o specyficznym bieszczadzko-żeglarskim klimacie. Można tu smacznie zjeść, pożeglować, lub popływać jakąś mniej poważną jednostką (kajak/rowerek wodny), rozstawić tu namiot (albo domowej roboty campera) i potańczyć na organizowanych tu imprezach. Ze względu na to ostatnie, ze spaniem może być różnie. Nie będzie zachwycony również ten, kto szuka tu warunków rodem z 5-gwiazdkowego hotelu. Atmosfera jaka tu panuje, zachwyci jednak każdego górskiego i każdego wodnego wariata.
Ponieważ, następne 2 dni mieliśmy spędzić w zupełnie bezludnym paśmie Otrytu, postanowiliśmy ostatni raz zakosztować dobroci cywilizacji i zwyczajnie zapłacić sobie za posiłek, którego nie będziemy musieli sami przyrządzać. Udzielił nam się ten nastrój górskiego jeziora i uznaliśmy, że grzechem byłoby w takim miejscu zamówić coś innego, niż świeżo złowionego pstrąga. Jakież było nasze zdziwienie, gdy na talerzach, które nam podano zobaczyliśmy 2 prawie pół-kilowe olbrzymy. Były jednak tak smaczne, że udało nam się je skonsumować w całości. Jedyną wadą tego obiadu, był fakt, że ciężko było się po nim ruszyć, a przecież mieliśmy się jeszcze kąpać. Niestety zanim zdecydowaliśmy się wejść do wody, słonko zdążyło zajść za okoliczne wzgórza i temperatura wody przestała być znośna. Radkowi nawet udało się uwiecznić, jak próbuję zamoczyć nogi.
Po kąpielowym fiasku, postanowiliśmy grzecznie położyć się na wymoszczonej podłodze samochodu. Co prawda pierwszy dzień nie przyniósł jeszcze wielkich przygód i chyba w najśmielszych snach nie spodziewaliśmy się tego co nastąpiło później, ale widocznie coś nas tknęło, żeby w tę pierwszą noc porządnie się wyspać.

Dzień drugi - Zapomniane Krywe i noc pod gołym niebem z niedźwiedziami. 



Komentarze