"Murzynek Rozpakowywacz" - czyli czego to nie chwyci się tonący wieloryb.

W tym miejscu powinien pojawić się ostatni post o Bieszczadach, jednak zważywszy na okoliczności - 40 tydzień ciąży - liczę na wyrozumiałość. Chyba każda ciężarna na tym etapie nie jest w stanie myśleć o niczym innym, jak tylko o porodzie i końcu męczarni zwanej ciążą. Brzmi cynicznie? Być może, ale mało która kobieta na tym etapie potrafi zachwycać się swoim stanem, a to, że otoczenie patrzy na ciebie niczym na odbezpieczony granat w niczym nie pomaga.
Muszę przyznać, że druga ciąża w porównaniu z pierwszą jest jak oglądanie drugi raz tego samego, momentami ciężkawego filmu, z którego najfajniejsze okazały się być sceny po napisach końcowych - chciałoby się go po prostu przewinąć. I tak jak za pierwszym razem zachwycałam się każdym nowym przeżyciem związanym ze stanem odmiennym i godzinami potrafiłam leżeć rozanielona i wczuwać się nawet w te powodujące ból ruchy Karolinki, tak teraz odkąd zobaczyłam dwie kreski, chcę po prostu wziąć maleństwo na ręce. Dlatego, że już wiem, że całe te 9 miesięcy jest niczym w porównaniu z tą jedną krótką chwilką tuż po.
Przechodząc do sedna, odkąd skończyłam magiczny 37 tydzień i drugie Guziątko nie byłoby już wcześniakiem, czekam tylko i wyłącznie na akcję porodową, w między czasie robiąc wszystko, co zaleca się by ją wywołać. Tak więc okna mam umyte, wszystkie kąty wyszorowane, a herbata z liści malin stała się moją najlepszą przyjaciółką. Przeszukując czeluści Internetu w  poszukiwaniu magicznych sposobów na pogonienie malucha trafiłam na kilka nieco absurdalnych na pierwszy rzut oka. Jednym z nich jest "Murzynek Rozpakowywacz". Nie chodzi tu wcale o wykwalifikowanego Afrykańskiego szamana, który szepcząc nad brzuszkiem tajemnicze zaklęcia miałby wydobyć niemowlę na tę stronę świata, a o zwyczajne ciasto czekoladowe. Co ciekawe ten konkretny murzynek nie wyróżnia się zupełnie niczym od innych wypieków znanych nam pod tą nazwą. Ma on jednak podobno magiczną moc, mogącą w ciągu kilku chwil wywołać wyczekiwane skurcze. W składnikach znajdziemy między innymi sporą ilość margaryny, mąkę pszenną i dość dużo kakao. Jak wiadomo, w wywołaniu porodu pomagają raczej rzeczy, które pobudzają nasze jelita do pracy. Tymczasem taki zestaw może nam co najwyżej perstaltykę mocno rozleniwić, co na pewno nie jest mile widziane pod koniec ciąży, kiedy i bez tego czujemy się ciężko niczym tonący wieloryb. Wpadłam więc na pomysł, aby stworzyć swoją własną wersję słynnego "Murzynka" wykorzystując do tego celu składniki, które z pewnością nie zaszkodzą, a może i pomogą?
Tak więc potrzebne będą buraczki, które od wieków uznawane były za naturalny środek regulujący pracę jelit. Sok z buraka można odnaleźć właśnie jako jedną z metod wywoływania skurczy porodowych. Nawet jeśli jest to kompletną bzdurą, to czerwone warzywo jest skarbnicą witamin i mikroelementów, a jak już kiedyś pisałam w innym poście poprawia nastrój i zwiększa wydolność naszego organizmu. Czy czegoś potrzeba nam bardziej na czas porodu?
Kolejnym kluczowym składnikiem są daktyle. I tu ciekawostka - jedzenie tych owoców jest chyba jedynym domowym sposobem na sprawniejszy poród, udokumentowanym naukowo. Według badań, kobiety, które przez ostatni miesiąc ciąży spożywały od 4 do 7 daktyli dziennie, rodziły krócej, rozwarcie szybciej postępowało, i rzadziej potrzebowały indukcji. Więcej na ten temat znajdziecie tu.
Do tego użyłam pełnoziarnistej mąki owsianej oraz siemienia lnianego, które również zbawiennie podziałają na nasze ściśnięte do granic możliwości jelita, a kakao dodałam jedynie odrobinę.
Na koniec ananas. U nas patrzy się na niego jako na naturalny sposób indukcji troszkę nieprzychylnie, ze względu na dość niską zawartość bromeliny- enzymu, który wpływa pozytywnie na szyjkę macicy - żeby wywołał poród należałoby podobno zjeść około 7 sztuk na raz, co raczej skończyłoby się bardzo źle i pewnie nie koniecznie na porodówce. Skoro jednak cały zachodni świat poleca gorąco ananasa, czemu nie spróbować? (W rozsądnych ilościach oczywiście!)



Składniki:

  • puree z dwóch ugotowanych na parze buraczków
  • 1,5 szklanki daktyli
  • 3 łyżki zmielonego siemienia lnianego 
  • 2 szklanki mąki owsianej
  • 0,5 szklanki oleju
  • 0,5 szklanki mleka 
  • parę kropli aromatu waniliowego (opcjonalnie)
  • 1 łyżeczka sody
  • 3 łyżki kakao
  • ćwiartka świeżego ananasa 
Daktyle zalewamy wodą tak, żeby były przykryte i zagotowujemy. Kiedy zmiękną dodajemy zmielone siemię lniane i odstawiamy do wystygnięcia. W misce mieszamy wszystkie składniki do uzyskania jednolitej masy. Wykładamy ciasto do formy o średnicy 27 cm i pieczemy 60 min w temperaturze 180° C. 
Kiedy ciasto się piecze, obieramy ananasa i blendujemy go na gładką papkę. Ciasto podajemy polane powstałą masą.
Murzynek w konsystencji jest wilgotny i dość ciężki, ale nie za słodki. Jeśli ktoś lubi słodsze ciasta, może spróbować z większą ilością daktyli, albo śmiało dosłodzić cukrem. U mnie nie ma go ze względu na Karolinkę, która właśnie dokonuje degustacji i bardzo sobie chwali ;) 
Ja profilaktycznie jeszcze posprzątam powstały w procesie pieczenia bałagan i dopiero wtedy na dobre będę się zajadać, bo jeszcze nie daj Boże za szybko zadziała :D 
Trzymajcie kciuki! 
Ja ze swojej strony życzę smacznego oraz szybkich i lekkich porodów wszystkim oczekującym!

Komentarze

Popularne posty