Ikona Beskidu Śląskiego, czyli Malinowska Skała.

Szlak na Malinowską Skałę z Przełęczy Salmopolskiej, to jedna z tych opcji wycieczkowych, których można się uchwycić, kiedy na wędrówkę możemy poświęcić jedynie kilka godzin, a jednak chcielibyśmy pozachwycać się pięknymi widokami. My ruszyliśmy dopiero o 14.00, a mimo to udało nam się wrócić na długo przed zachodem słońca.


Mankamentem tej wycieczki w pogodny i wolny od pracy dzień będzie prawie na pewno spory problem ze znalezieniem miejsca do parkowania. Biały Krzyż to jeden z najbardziej obleganych punktów w Beskidzie Śląskim. I nic dziwnego. Niewiele jest miejsc, gdzie można zjeść tak pyszny posiłek, podziwiając tak niesamowite widoki. Nam jednak, jakimś cudem, udało się postawić auto bez długich poszukiwań, mimo, że przyjechaliśmy już po 12.00, więc albo jesteśmy szczęściarzami, albo nie zawsze jest tam aż tak tłoczno.
Nazwa miejsca, wywodzi się oczywiście od słynnego "Białego Krzyża", górującego nad przełęczą. Historia samego krzyża nie jest już jednak tak oczywista.
Pewne jest, że w 1932 roku z inicjatywy Beskidenverein stanęła tu stacja turystyczna, nazywana "Gospodą Antoniego" lub właśnie "Białym Krzyżem", co wskazywałoby, że krzyż stanął tam przynajmniej w tym samym czasie, jeśli nie wcześniej. Przełęcz Salmopolska to miejsce o bardzo bogatej historii, dlatego dziś nikt już nie jest pewien, czy, podobno pierwotnie brzozowy, krzyż miał upamiętniać konflikt ewangelików (założycieli osady Salmopol) z katolikami, czy może postawili go konfederaci Barscy, walczący w tej okolicy z Moskalami. Mi (ponieważ jestem typową babą, łasą na romantyzmy) najbardziej przypadła do gustu legenda o odbywającym się w gospodzie weselu, na którym nad ranem pojawili się żołnierze. Zabrali oni Pana Młodego na wojnę, z której już nigdy nie powrócił. Zrozpaczona młoda małżonka, by upamiętnić męża, postawiła obok gospody krzyż, na którym zawiesiła swój ślubny welon.


Obecnie stoi tu już czwarty zajazd, który gości turystów w oryginalnej kurnej chacie z XIX w., przeniesionej z Brennej. Warto wstąpić tam choćby dla tego fascynującego wnętrza. Rozciągnięte na ławach z litego drewna baranie skóry, wiszące u powały suszone zioła, kamienna podłoga i autentyczne góralskie przedmioty, między innymi zawieszona na ścianie, mierząca (na moje krzywe oko) co najmniej z 2,5 metra trombita, przeniosą nas do czasów gdy, tam gdzie dziś rozciągają się oblepione turystami stoki narciarskie, hasały wesoło owieczki, poganiane przez prawdziwych baców.
Do wizyty w "Białym Krzyżu" zachęca również nieziemski zapach, prawdziwego, regionalnego, a co najważniejsze bardzo smacznego jedzonka, unoszący się w powietrzu.  Nie jest to najtańsza opcja gastronomiczna, ale jak za tę jakość, ceny na prawdę nie zabijają.
Z jednej strony żałuję, że nie mogę podzielić się zdjęciami wnętrza (Karolinka była zbyt zajmująca, żebym mogła w pełni oddać się fotografii). Z drugiej jednak... może brak fotek rozbudzi Waszą ciekawość i dzięki temu osobiście zdecydujecie się zajrzeć do środka?
Z Przełęczy Salmopolskiej tak na prawdę nie trzeba się nigdzie ruszać i już mamy przepis na udane popołudnie. Jakiś rok wcześniej, byliśmy tu z małą Karolcią, tylko po to, żeby rozłożyć się z kocykiem na trawie, pooddychać górskim powietrzem i popodziwiać widoki. Wystarczy podejść pod krzyż, żeby móc napawać się pięknymi krajobrazami Beskidów z pasmem Czantorii na czele. Tym razem jednak ruszyliśmy na podbój Malinowskiej Skały.
Trasa spod krzyża zajmuje jedynie półtorej godziny. I chociaż przez sporą jej część jest dość stromo, myślę, że ze względu na długość (a raczej krótkość) można zabrać na nią nawet przedszkolaka. Nasza półtora roczna Karolinka przeszła na prawdę sporo samodzielnie, ja jestem ciężarna, a mój szalony mąż tego samego dnia wcześniej zdobył Babią Górę. Skoro my daliśmy radę, to chyba każdy jest w stanie to zrobić ;)
Z pewnością nie jest to trasa dla tych, którzy w górach szukają wyciszenia i samotności. Tutaj ludzi spotyka się o każdej porze roku i praktycznie o każdej porze dnia. Tym, którzy woleliby wędrować w mniejszej gęstości zaludnienia, polecam raczej żółty szlak prowadzący z Ostrego.
Najbardziej wymagający kondycyjnie jest pierwszy, około półgodzinny odcinek do szczytu Malinowa (1114 m n. p. m. ). Nasz wysiłek zostanie jednak wynagrodzony przepiękną panoramą pasma Baraniej Góry i uroczej doliny, w której umościła się Wisła.


Jeszcze kilka lat temu szczyt Malinowa był najlepszym punktem widokowym na tej trasie. Teraz "dzięki" klęsce ekologicznej, która doprowadziła do zniknięcia prawie wszystkich drzew w tym rejonie, możemy obserwować rozległe panoramy niemal na całej długości szlaku.


Po jakiejś godzince wędrówki docieramy na szczyt Malinowskiej Skały. Jak zwykle wita nas on wichrem, który chce nam pourywać głowy, a skały poobsiadane są gęsto przez turystów, dlatego chowamy się za pierwszym lepszym wykrotem na (dość długi, jak się później okazało) odpoczynek po wspinaczce.
Słynna wychodnia skalna, od której ten szczyt wziął swoją nazwę, wznosi się na wysokość 5 i rozciąga na długość 13 metrów. Wygląda trochę niczym eksponat w galerii rzeźby nowoczesnej, z tym, że autorką była tu sama natura. Mnie szczególnie urzeka ta charakterystyczną, urocza dziurka od strony szlaku, która aż prosi, żeby do niej wskoczyć i zrobić sobie zdjęcie. Tym razem znów mi się nie udało, ale obiecałam sobie, że to nadrobię, kiedy wrócę tu ponownie.
Góralska legenda głosi, że wielki kamień przytargał tu sam diabeł, poproszony przez gazdów o wybudowanie młyna. W zamian za to czart zażyczył sobie po dwie dusze z każdej osady i postawił warunek, że wszystkie koguty w okolicy mają zostać zarżnięte, by swoim pianiem nie przeszkadzały mu w pracy. Oczywiście, znalazła się jedna poczciwa kobieta, która nie miała serca zabić swojego ptasiego podopiecznego, a ten piejąc przeszkodził diabłu i uratował nieszczęsnych mieszkańców od piekła. Bies upuścił głaz u szczytu góry, którą od tej pory nazywamy Malinowską Skałą. Cały tekst tego podania można odnaleźć tutaj.


Dopiero po powrocie ze zgrozą stwierdziłam, że nie mam ani jednego porządnego zdjęcia tych fantazyjnych skałek, które są przecież jednym z głównych symboli Beskidu Śląskiego. Już się tłumaczę. Stało się to dlatego, że nagle zostałam na chwilę samotną mamą w górach, z dzieckiem, które ze względu na wietrzysko, stanowczo odmówiło podchodzenia pod skałki, a tym bardziej jakiejkolwiek fotografii. Nocna wędrówka na Babią Górę dała o sobie znać i mój małżonek został zmuszony przez swój organizm, by opuścić nas na jakąś godzinkę. Ależ mu zazdrościłam drzemki w takim miejscu!


Stwierdziłyśmy z małą, że nie będziemy przeszkadzać tatusiowi i postanowiłyśmy pokręcić się w okolicach szczytu. Ruszyłyśmy zielonym szlakiem w stronę Baraniej Góry i po chwili naszym oczom ukazał się uroczy stawik. No dobra... duża kałuża. Jest ona jednak chyba dość trwałym elementem krajobrazu, bo widziałam ją juz na różnych zdjęciach w Internecie. W każdym bądź razie, Karolina była zachwycona... i tu dochodzimy do rozwiązania zagadki tajemniczych śladów, których zdjęcie wrzuciłam na Instagrama.


Nie są to oczywiście tropy nowego, nieznanego gatunku zwierząt, a paluszki mojej córeczki, zbierającej piasek, który niezłomnie przerzucała do wody. Musiałam się nieźle potem nagłowić, żeby ją stamtąd zabrać.


Ze szczytu Malinowskiej Skały możemy ruszyć dalej zielonym szlakiem na Skrzyczne, lub udać się w przeciwna stronę. Po około 10 minutach trafimy na rozwidlenie szlaków. Żółty zaprowadzi nas do Ostrego, gdzie po drodze można wstąpić na Kościelec, by podziwiać na nie mniej ciekawą od Malinowskiej Skały wychodnię. Niebieski jest  10-minutowym łącznikiem ze szlakiem czerwonym, którym wędrowaliśmy wcześniej, a zielonym można udać się na Zielony Kopiec i dalej na Baranią Górę. My ze względu na późną porę, grzecznie wróciliśmy do domku tą samą drogą, którą tu przyszliśmy.

Komentarze

Popularne posty