Zimowe problemy

Tak się na tym moim blogu zrobiło ostatnio "nieturystycznie", że powoli zaczyna mi być wstyd. Dziś znów miał być zupełnie "dzieciowy" post, ale miarka się przebrała. Tęsknię za lasem, górami, czy jakimkolwiek środowiskiem naturalnym z wyższej półki niż nieużytki i zarośla między blokami. Tymczasem od kilku tygodni, nawet kawałek suchego krzaka wystający spomiędzy miejskich betonów staje się powoli luksusem. Może zdążyliście już sobie nawet pomyśleć, że tacy z nas turyści, co to w góry ruszają tylko, kiedy na zewnątrz jest przynajmniej 15 stopni na plusie. Zapewniam jednak, że jest zupełnie odwrotnie.
Zimę zawsze traktowaliśmy jako tę ciekawszą porę roku, kiedy nawet małe góry potrafią rzucić porządne, godne nawet najwytrawniejszych turystów wyzwanie. I owszem, brodzenie w śniegu jest z pewnością milion razy bardziej wymagające niż spacerek w słoneczny letni dzień, a najmniejszy błąd w przygotowaniu się do wyprawy może przynieść owoc w postaci odmrożonego palca (wyjątkowo nieprzyjemna sprawa, nie polecam!). Jednak góry o tej porze roku na żywo to prawdziwa kraina cudów. Nigdzie indziej nie znajdziecie tak pięknej, nienaruszonej przez ludzi zimy, tyle puchowej pierzyny pościelonej dokładnie tak jak ułożył ją wiatr. Czysta, niczym nie skażona natura!


Nawet kiedy pojawiła się Karolinka nie mieliśmy oporów, by zabierać ją na szlaki, pomimo mrozu. Ba! Swój pierwszy w życiu spacer zaliczyła na Magurce Wilkowickiej. Nie było lekko!


Było za to przepięknie i mieliśmy pewność że mała nie wdycha żadnych tam miejskich smogów, tylko porządne, górskie powietrze. Nie zaliczę dzisiaj na ilu zimowych spacerach po górach była jako niemowlę i później w okolicach roczku. Przyznaję, że miewałam obawy, czy się nie przeziębi, szczególnie w takie dni, kiedy temperatura powietrza częstowała uczuciem, jakby ktoś solidnie i wielokrotnie nas spoliczkował. Jak się jednak okazało, zupełnie nie było się czym martwić. Karolina nie odchorowała żadnej z naszych wycieczek. Mało tego, mogłabym policzyć na palcach jednej ręki, ile razy w ogóle chorowała w swoim życiu. Mam nieodparte wrażenie, że jest w tym spora zasługa właśnie tego, jak może niektórzy myślą, trochę zbyt ostrego dla tak małego dziecka powietrza.
Kiedy urodziła się Ola planowałam hartować ją w ten sam sposób. Oczami wyobraźni widziałam te wesołe figle w śniegu, które urządzalibyśmy każdej niedzieli nadchodzącej zimy.


Dlaczego więc zamiast przedzierać się przez bajecznie ośnieżone lasy, siedzę z dziewczynami w domu? Głównym powodem jest zupełnie anty-spacerowe nastawienie naszego najmłodszego członka rodziny.
Muszę przyznać, że Ola jest niesamowicie pogodnym i spokojnym dzieckiem. Odkąd tylko nauczyła się wyrażać uśmiechem swoją radość, nigdy nie schodzi on z jej ślicznej buźki.*
*Powyższe informacje nie dotyczą czasu spędzonego na zewnątrz.
Już ubieranie wywołuje w mojej młodszej córce coś na kształt ataku paniki. Jestem pewna, że gdyby umiała się przemieszczać, na widok czapki uciekałaby z taką prędkością, że nie dogoniłby jej nawet sam Usain Bolt. Kiedy już w końcu, przy wtórze dzikich wrzasków, uda się nałożyć na nią wszystkie niezbędne o tej porze roku części garderoby, obie jesteśmy spocone i zmęczone, i szczerze mówiąc nie mam ochoty nigdzie iść. No ale mus to mus. Wychodzimy więc i tu pojawiają się dwie możliwości. Albo mała, zmęczona walką z ubierającą ją mamą, uśnie już na klatce schodowej, albo, jeśli nie zdąży i wyjdziemy przed blok, zaczyna się krztusić zimnym powietrzem, znowu zanosząc się niepohamowanym płaczem. I może w ten sposób zachowuje się przeważająca większość maluchów, ale później kołysane przez mamusie w wózeczkach, zazwyczaj zasypiają. Ola wózka nie toleruje. Nie pomaga jazda, huśtanie, potrząsanie... Doszło do tego, że każdy nasz spacer kończył się stratami. I to nie tylko moralnymi. Podczas jednego z naszych feralnych niedzielnych wyjść, Radkowi w trakcie desperackiej próby uspokojenia naszej małej histeryczki, wypadło szkło z okularów. Jako, że było to tuż po dość obfitych opadach śniegu, a temperatura była sporo poniżej zera, szkło przepadło bez wieści w białym puchu. Poszukiwania trwały, dopóki nie zaczęły nam odmarzać nogi od dreptania w miejscu, ale niestety nie przyniosły skutku. Tym oto sposobem Ola utopiła w śniegu blisko 200 zł, a ja postanowiłam, że pora skończyć te męki. Od tego czasu wózek używany jest wyłącznie na wyjścia do kościoła. Wszelkie inne odbywają się w chuście.


Chciałabym móc powiedzieć, że to rozwiązało wszystkie problemy, że spacery stały się czystą przyjemnością i od tej pory co tydzień będzie pojawiał się post z naszych górskich wojaży. Niestety tak nie jest.
Prawda jest taka, że jest coraz lepiej i tej niedzieli zaliczyliśmy chyba najdłuższy spacer po górach, odkąd Ola jest po drugiej stronie mojego brzucha. Został on okupiony jednak sporą ilością płaczu i stresów, dopóki mała nie zdrzemnęła się na mojej piersi. Do tego dochodzi fakt, że do dyspozycji na wycieczki mamy obecnie jedynie kawałek niedzieli, ponieważ jak wszyscy nieszczęśni studenci wiedzą, trwa właśnie co-semestralny  armagedon, zwany powszechnie sesją. Radek tonie więc w morzu projektów, sprawozdań i kolokwiów i na suchy ląd wychodzi mniej więcej raz w tygodniu. W zwykłe dni pozostają nam spacerki po osiedlu, o ile akurat nie ma smogu. To niestety ostatnio zdarza się wyjątkowo rzadko.
Zazwyczaj więc siedzimy w domu oglądając zdjęcia z zeszłorocznych wypraw, albo wyjąc do przyprószonej Szyndzielni, która spogląda na nas wyzywająco zza okna.
Na szczęście życie zahartowało mnie mieszkaniem na płaszczyźnie, więc do wiosny powinnam jakoś wytrzymać. Dzięki mojej siostrze, nie panikuje też tak bardzo z powodu przymałej ilości czasu spędzanego przez Olę na świeżym powietrzu. Ona całą swoją pierwszą zimę spędziła wyłącznie w domu. Panikowała tak bardzo, że mama po wielu próbach po prostu przestała z nią wychodzić, dopóki temperatura nie podniosła się z powrotem do tolerowanego przez dziecko poziomu. Żyje, ma się dobrze, więc chyba nie zaszkodziło jej to za bardzo.
Najbardziej niezadowolona z obecnego stanu rzeczy jest chyba Karolinka, która nigdy nie potrafiła zbyt długo usiedzieć w domu. Bycie mamą dwójki dzieci uczy jednak ustalania kompromisów. Wychodzimy więc kiedy tylko się da, ale są to na tyle krótkie spacery, żeby Ola nie zdążyła się zbytnio rozwścieczyć.
Nie wypracowałam jeszcze złotej strategii, która mówiłaby, jakie kroki należy podjąć, jeśli niemowlę wyraża zdecydowany sprzeciw wszelkim spacerom. Myślę jednak, że przede wszystkim trzeba zachować spokój i próbować wychodzić co jakiś czas. Ciągle wierzę, że w końcu ten mój mały domator wykaże jakąś chęć turystycznej współpracy. Kiedy tylko tak się stanie, pochwalę się naszym małym postanowieniem na ten rok, które z pewnością zaowocuje wieloma nowymi górskimi postami na blogu. Na razie niech pozostanie ono niespodzianką ;)
Fajna ta zima, ale... Byle do wiosny!



Komentarze

Popularne posty