Parę słów o sztuce "odpuszczania" i widokowy szczyt dla leniuchów.

Strasznie dawno mnie tu nie było. Trochę mi wstyd, bo nie mam na to żadnego spektakularnego usprawiedliwienia. Ot, po prostu dziewczyny doszły w tym samym momencie do wniosku, że bez mamy nie potrafią żyć ani sekundy. Kursuję więc na trasie między starszą, a młodszą i z powrotem, bez przystanków na pisanie. Drugi powód był taki, że jak już wspominałam, mieliśmy ogromne problemy z wychodzeniem dokądkolwiek z naszą młodszą pociechą. Na szczęście pogoda za oknem staje się coraz bardziej akceptowalna dla Oli, a i ona sama chyba dojrzewa do stania się, jak na Guziątko przystało, porządnym turystą.
W ostatnim poście obiecywałam, że zdradzę, co sobie postanowiłam na ten rok, ale gdyby nie ta obietnica, chyba nie odważyłabym się tego robić. Biorąc bowiem pod uwagę, że wielkimi krokami zbliża się koniec maja, a mój mały "wielki projekt" jest w powijakach, powoli zaczynam godzić się z jego nieuchronną porażką. No, ale skoro obiecałam...
Moim postanowieniem było zdobycie Korony Beskidu Śląskiego.
Pewnie część z was nie wiedziała nawet, że istnieje coś takiego. Większość osób słyszała o Koronie Gór Polski, ale nie wszyscy wiedzą, że każde pasmo górskie w naszym kraju ma swoją mała koronę. Moim marzeniem jest, by móc się kiedyś pochwalić zdobyciem każdej z nich. Na razie jednak, póki dziewczynki są małe, nawet zdobycie tych najbliższych 30 szczytów wydaje się wystarczająco ambitnym wyzwaniem. Na tyle ambitnym, że istnieje spora szansa, że się nie uda. Chyba jednak wreszcie dorastam do roli mamy i powoli opanowuje trudną sztukę "odpuszczania".
O ile miłość do dziecka, troskliwość, czy instynkt macierzyński to rzeczy, które przeważnie przychodzą same, o tyle odpuszczania trzeba się nauczyć, a jest to niestety nie wiele mniej ważna umiejętność. Ośmielę się nawet stwierdzić, że nie da się być mamą i nie zwariować, nie opanowawszy tej niełatwej sztuki. Ja ciągle się tego uczę i praktycznie każdego dnia łapie się na tym, że nadal denerwuję się z powodu jakichś głupstw. Ekspertem więc nie jestem, ale ponieważ na początku robiłam to strasznie źle, mogę zdradzić Wam, jak na pewno robić tego nie należy.
Przede wszystkim nie polega to na tym, by opuszczać sobie siebie samą. Jeśli więc wieczór spędzasz na myciu podłogi, a potem musisz odpuścić sobie własną kąpiel - robisz to źle. Jeśli gotujesz wystawny obiad, tylko po to, by potem musieć odpuścić zjedzenie go - robisz to źle. Jeśli poświęcasz cały dzień, po to by dzieci ciągle się czegoś uczyły, a później odpuszczasz znalezienie choćby pół godziny na własny rozwój - naukę języków, czytanie książek, albo poszukiwanie wiedzy na tematy, które cię pasjonują - robisz to źle.
Ktoś może powiedzieć, że macierzyństwo to przecież głównie poświęcanie się i będzie miał sporo racji. Nie chodzi jednak o to by robić z siebie niewolnicę. Tak nie da się być szczęśliwą, a nieszczęśliwa mama, to prędzej czy później, nieszczęśliwe dziecko.
Tak więc przyznaję się bez bicia, że zamiast z uporem maniaka zdobywać co niedzielę kolejny szczyt z listy, trzy z moich niedziel spędziłam bycząc się bezczelnie u swoich rodziców, jedną wyjątkowo brzydką na Dębowcu i przed telewizorem, a ostatnią na Hali Rysiance. Odpuściłam, w imię odpoczynku i mile spędzonego czasu, tak jak odpuszczam, kiedy widzę, że podłoga w kuchni błaga o mycie, że w zalewie piętrzą się talerze, a w koszu pranie, po to by wieczorem, kiedy dziewczyny śpią  walnąć się z Radkiem przed Netflixem. Czasem trzeba :)
Dzisiaj więc, skoro zrobiło się tak luźno i trochę leniwie, niezbyt ambitna propozycja wycieczki - spacerek na Trzy Kopce Wiślańskie.


Trzy Kopce Wiślańskie to jeden ze szczytów należących do Korony Beskidu Śląskiego i to wcale nie najniższy. Na szczycie czekają na nas niesamowicie rozległe panoramy, a kawałek poniżej słynne przytulisko "Telesforówka" i uroczy garbusek - ikona tego miejsca. Mimo to, posiadając własne auto, możemy podjechać na tyle blisko wierzchołka, że nie zdążymy się zmęczyć ani troszkę.
Oczywiście zdobycie Trzech Kopców wcale nie musi być tak bezwysiłkowe. Ambitniejsi turyści mogą ruszyć z Brennej Leśnicy. My jednak postawiliśmy na Wisłę, a widząc, że długi odcinek szlaku biegnie asfaltem, pojechaliśmy aż do Osiedla Jarzębata. Na upartego dałoby się podjechać jeszcze wyżej, ponieważ nigdzie nie ma żadnego zakazu wjazdu, a droga przez następne kilkaset metrów składa się z równiutko ułożonych betonowych płyt. My jednak na szczęście tacy uparci w kwestii "nie męczenia się"  nie jesteśmy.
I tak wiem... asfalt, płyty?! Co ty kobieto proponujesz?! Owszem przyznaję, nie jest to szlak marzeń wytrawnego turysty. Mimo to, warto się tędy przespacerować ze względu na dużą "widokowość" tej trasy. Poza tym, jest to z pewnością świetna propozycja dla rodzin z małymi dziećmi. W pogodny dzień, kiedy ostatnie kilkaset metrów szlaku będzie w miarę suche, spokojnie będzie dało się nawet przejechać tamtędy wózkiem.

Ostatnie podejście przed szczytem Trzech Kopców Wiślańskich.
Już po około 15 minutach od wyjścia z auta zdobywamy pierwszy szczyt - Kamienny o wysokości 790 m n.p.m. Stąd czeka nas jeszcze następne 15 minut marszu, po których las przerzedzi się, a naszym oczom ukaże się przepiękna panorama, opisana na tablicy, znajdującej się przy szlaku. Zobaczymy stąd wszystkie pobliskie góry, od Skrzycznego, przez Klimczok i grzbiet Starego Gronia, aż po Równicę. Jest to również skrzyżowanie kilku szlaków, więc możemy traktować Trzy Kopce jako bazę wypadową do dalszej wędrówki w kierunku Ustronia, Brennej lub Wisły.
Kawałek dalej czeka na nas słynna "Telesforówka" - niezwykle klimatyczne miejsce z gatunku tych, które szanujący się turysta musi odwiedzić.

Nowa i stara "Telesforówka".

Schronisko to przebiło chyba swoją sławą szczyt na którym stoi. Jako osoba mieszkająca na terenie Beskidu Śląskiego dopiero kilka lat zauważyłam, że tubylcy robią czasem zdziwioną minę słysząc "Trzy Kopce Wiślańskie", za to "Telesforówkę" kojarzy niemal każdy, nawet największy laik. Nic dziwnego. Trudno chyba znaleźć w naszych górach bardziej charakterystyczny obiekt od tej drewnianej chaty z wymalowanym na ścianie smokiem i stojącym przy niej najprawdziwszym volkswagenem garbusem. Od zeszłego roku, gastronomia przeniosła się do nowego budynku, który stanął tuż obok. Muszę przyznać się, że nie mogę nic o nim powiedzieć, bo zwyczajnie do niego nie weszliśmy. Powodem był strach. Byliśmy już nieco głodni, a jadłospis wiszący w starym budynku był baaardzo kuszący. Bałam się, że nie przeboleję wyjścia stamtąd z pustym brzuchem, do czego musiałoby dojść, ponieważ lekkomyślnie nie wzięliśmy ze sobą żadnych pieniędzy. Napilismy się więc herbaty przyniesionej na własnym grzbiecie w starym budynku, który wciąż służy zmęczonym turystom jako schronienie przed wiatrem i deszczem.  Potem zrobiliśmy jeszcze Karolinie obowiązkowe zdjęcie w garbusie i powróciliśmy do samochodu obchodząc się smakiem. Obiecałam sobie jednak, że koniecznie muszę tam wrócić na szklankę koziego mleczka, które oferują właściciele. Może tym razem inną trasą?



Komentarze

Popularne posty