Za wysokie progi? Czyli Stożek Wielki, Kyrkawica i Kiczory.

Odkąd pamiętam cierpię na umiarkowaną formę masochizmu. Taką, wydaje mi się (jak pewnie każdemu dewiantowi), w granicach zdrowego rozsądku. Lubię po prostu kiedy na szlaku bolą nogi, ciąży plecak (tudzież ostatnimi czasy przybierająca niesamowicie szybko na wadze Ola), kiedy gałęzie szarpią za włosy, nogi są uwalane błotem przynajmniej do kolan, a po powrocie do domu prysznica nie biorę dla relaksu, ale z bezdyskusyjnej konieczności. Jestem również fanką zakwasów, łydek podrapanych jeżynami, poparzonych pokrzywami i wszystkiego, co po powrocie do miejskich betonów przypomina mi, że byłam na prawdę blisko natury.
Ostatnio niestety o takie porządne "umordowanie" się w górach jest nam trudno. Zazwyczaj wybieramy miejsca "przyjazne młodym rodzicom" jak opisane przeze mnie ostatnio "Trzy Kopce Wiślańskie". (Nie czytałeś/łaś? Zajrzyj tutaj.) Jednak nie tym razem! Tym razem będzie pot, łzy i... No dobra krwi nie było, ale był za to "bieg przez płotki" i "wspinaczka skałkowa" z niemowlakiem na brzuchu. Gotowi? To jedziemy do Wisły.


Niedzielna przygoda rozpoczęła się zupełnie niewinnie. Zostawiliśmy samochód na prywatnym parkingu u podnóży Stożka Wielkiego. Miły starszy pan oświadczył nam, że nasz środek transportu może pozostać w tym miejscu jak długo będziemy mieli taką ochotę, o ile uiścimy opłatę w wysokości 10 zł. Nie mało. Z drugiej strony auto było "zaopiekowane", a my uniknęliśmy spacerowania w pełnym słońcu po asfalcie. Koniec końców daliśmy się skusić i rozpoczęliśmy wspinaczkę na pierwszy ze szczytów zaplanowanych do zdobycia tej niedzieli. Zielony szlak początkowo wydawał się potwierdzać mit, jakoby trasy piesze w naszych polskich górach miały oznakowane kolorem stopnie trudności. Było jak na zielony kolor przystało zupełnie łatwo. Najpierw kawałek po betonowych płytach, potem po równej i szerokiej ubitej drodze. Zero kamieni, bardzo umiarkowane nachylenie terenu, a po chwili pierwsze wypłaszczenie i pierwsze widokowe miejsce.


Nie dajcie się jednak zwieść. Kawałek dalej rozpoczęło się podejście pod takim kątem, jakiego nie widziałam już dawno w naszych górach. Do tego nagle pojawiły się kamienie na zmianę to wyślizgane, to luźne, a tam gdzie było ich mniej, woda spływająca po ostatnich ulewach wyrzeźbiła sobie małe koryta. Już nie było jak po asfalcie. To jednak nie było jeszcze nic nadzwyczajnego. Po prostu zrobiło się ciekawiej. Gramoliliśmy się aż do kolejnego wypłaszczenia sapiąc jak parowozy, przy wtórze głosików naszych dziewczynek. Jedna domagała się ciasteczka, a druga chyba chciała raczkować na szczyt samodzielnie, ale tu mogę jedynie zgadywać. W końcu stromizna lekko złagodniała, a las dookoła zgęstniał, zasłaniając widok na pobliskie dolinki. Pojawił się drogowskaz, który uśmiechał się do nas kusząco, informując, że jeśli skręcimy w tym miejscu, do schroniska pozostanie nam jedynie 15 minut. Jak już jednak wspomniałam, lubię sobie utrudniać życie, więc uparłam się, by podejść parę metrów dalej i tam odbić czeskim niebieskim szlakiem i zdobyć szczyt Stożka, który pozostałe drogi omijają. I tu zaczął się "bieg przez plotki", a raczej mozolna wędrówka z przeszkodami.

Wierzcie lub nie, gdzieś pod tymi drzewami biegnie szlak. 
Nie wiem, czy w tym rejonie ostatnio padło tak dużo drzew, czy ta ścieżka jest tak mało popularna, czy też może nasi czescy bracia nie mają w zwyczaju uprzątać swoich szlaków. Musieliśmy przejść przez co najmniej osiem (dokładnie nie wiem, po trzecim przestałam liczyć) na prawdę sporych przewróconych świerków. Nie byłoby to żadnym wyczynem gdyby nie fakt, że oboje nieśliśmy dzieci. Popatrzyłam w górę znów mocno stromego zbocza usianego wiatrołomem. " To nie jest szlak dla rodzin z dziećmi." - pomyślałam. Za wysokie progi. Dosłownie. Ale nie dla nas. Już po kilku pniach wyrobiliśmy sobie technikę polegającą na siadaniu ostrożnie na drzewie i przerzucaniu nóg na drugą stronę. Dzięki temu udało nam się bezpiecznie donieść pociechy na sam wierzchołek. Muszę przyznać, że dawno nie miałam takiej satysfakcji.
Oczywiście szczyt można zdobyć w dużo prostszy sposób, czego wcześniej nie wiedziałam. Należało iść grzecznie zielonym szlakiem aż do schroniska, a potem stamtąd szeroką, dobrze utwardzoną i wcale nie stromą drogą, poświęcając pewnie około pięciu minut. Ja tam nie żałuję, że się umęczyłam zupełnie bez sensu, ale gdyby ktoś chciał mniej masochistyczną wersję zdobywania Wielkiego Stożka, to zdecydowanie polecam tą.


Okolice schroniska są dużo bardziej widokowe niż gęsto zarośnięte lasem szczyt. Warto się tu jednak zatrzymać nie tylko ze względu na rozległą panoramę, a dla samego budynku. Schronisko na Stożku Wielkim to najstarsze schronisko w Beskidach wybudowane z inicjatywy Polaków (wszystkie wcześniejsze schroniska wybudowane zostały przez Beskidenverein). Niedługo to urokliwe miejsce skończy sto lat i dziś mało kto pamięta, że u początków swojego istnienia pełniło ważną rolę propagandową w "odzyskiwaniu Beskidów dla Polaków" w naszym świeżo odrodzonym państwie.
Jest to jedno z ładniejszych schronisk w Polsce. Zawdzięcza to nie tylko pięknej stylistyce podhalańsko-beskidzkiej i niezliczonej ilości okien z drewnianymi ramami. Budynek wygląda, jakby został delikatnie zawieszony na stromym zboczu. Grzechem jest się nie zatrzymać tu choć na chwilkę.


Wszystko co dobre, szybko się kończy. Tak było również z Radkowym piwem i cierpliwością dziewczyn. Pora wiec ruszać dalej.
Kolejny szczyt to z czeska brzmiąca Kyrkawica. Jeśli to właśnie nasi sąsiedzi nadali temu wierzchołkowi imię , prawdopodobnie mieszkały tu niegdyś kruki, czyli po czesku "krkavci". Jeśli zaś ta szalona nazwa to nasza sprawka, być może pochodzi od rozczochranego kształtu góry i używanego przez miejscowa ludność słowa "kirkać" czyli "czochrać". Abstrahując od etymologii, jest to z pewnością szczyt wart zobaczenia, ze względu na piękne wychodnie skalne, podobne nieco do tych na Malinowskiej Skale, choć dużo mniejszych rozmiarów. Znajdują się one kilka minut od wierzchołka Kyrkawicy i zaledwie około dwudziestu od schroniska na Stożku. Tu zrobiliśmy sobie porządną rodzinną sesję zdjęciową. Ponieważ Ola zasnęła chwilę wcześniej i nie mogłam jej oddać Radkowi nie budząc jej przy tym, na Skałę wspięłam się z niemowlęciem na brzuchu. No dobra... Z tym wspinaniem się, to trochę przesadzam. Pierwsza skała od strony Stożka jest na tyle wygodna, że wyszła na nią samodzielnie, z lekką asekuracją, nasza dwulatka. Jeśli więc chcecie mieć szpanerskie zdjęcie, przedstawiające Was stojących na szczycie skalnej wychodni, Kyrkawica jest miejscem, gdzie powinniście skierować swoje kroki.


Stąd już tylko kilkaset metrów do kolejnego szczytu należącego do Korony Beskidu Śląskiego - Kiczorów. Szlak wiodący w to miejsce jest wyjątkowo uroczy. Niewiele jest tu wysokich drzew i prawie przez cały czas mamy możliwość podziwiania rozległych dolin i szczytów majaczących w oddali. Tuż przed samym wierzchołkiem, odnajdziemy tablicę ze zdjęciem tutejszej panoramy i opisanymi górami, które możemy stąd dostrzec, od Wielkiego Stożka, aż po Skrzyczne.


Kiedy już wdrapiecie się na samą górę, polecam zerknąć nie tylko na nasz polski drogowskaz, ale również na czeski znak informujący o tutejszym rezerwacie przyrody. Ten, kto projektował tabliczkę, mówiącą najprawdopodobniej o niebezpieczeństwie związanym z rosnącymi tu starymi drzewami, (ale niekoniecznie, mój Czeski jest bardzo słaby) miał spore poczucie humoru ;)


Oznaczony czerwonym kolorem Główny Szlak Beskidzki prowadzi dalej na Kubalonkę, Baranią Górę i aż do Wołosatego w Bieszczadach. My podążaliśmy nim jeszcze przez pół godziny, a potem niestety zaczęła powoli wzywać nas codzienność. Odbiliśmy na pierwszym skrzyżowaniu dróg na północ, w kierunku parkingu z którego wyruszyliśmy. Szeroka szutrowa droga bezpiecznie doprowadzi Was do mostka nad potokiem Łabajów, za któym należy skręcić w lewo. Stąd już zaledwie "parę kroków" do parkingu, z którego startowaliśmy.
 Podsumowując trasa jest przepiękna, naszpikowana widokowymi miejscami do granic możliwości, a przy tym niezbyt długa. Wędrówka nie powinna zająć więcej niż 4 godziny - tyle zajęła nam, a zaliczyliśmy dłuższy popas w schronisku, no i oczywiście chwilami dopasowywaliśmy swoje tempo do nóżek dwulatki. Dla małych wędrowników, którzy muszą już dreptać przez cały czas na własnych nóżkach  taka pętelka będzie zbyt męcząca, ale jeśli jeszcze nosicie dzieci i nie boicie się wyzwań, jak najbardziej polecamy! :)

Komentarze

Popularne posty