Wypad w Bieszczady dla kompletnych wariatów - część piąta.

Wędrówka ku granicom i niefortunna kąpiel z masażem - Rawki i Krzemieniec.

Po wyruszeniu z zacisznej Zatwarnicy, przyszedł czas na bardziej tłoczne zakątki Bieszczadów. Z góry uprzedzam, że jeśli postanowicie powtórzyć nasze wojaże w tej samej kolejności, przeniesienie się z takiego wygwizdowa do "z lekka" przeludnionej Wetliny może spowodować delikatny szok. Wejście do pierwszego lepszego sklepu w sezonie gwarantuje wrażenia jak z podróży w czasie do poprzedniego ustroju politycznego - puste półki, wymiecione ze wszystkich przydatnych na szlaku produktów, a do tego ciągnąca się w nieskończoność kolejka. W końcu udało nam się znaleźć jakieś ostatnie w Wetlinie, podeschnięte już trochę bułki, których nikt inny nie chciał przygarnać.
Noc spędziliśmy na Przełęczy Wyżniańskiej. Znajduje się tu popularny parking, z którego można wyruszyć zielonym szlakiem na Połoninę Caryńską, lub w przeciwnym kierunku w stronę Małej i Wielkiej Rawki. Już sama przełęcz oferuje całkiem zacne widoczki, a to co zobaczymy ze szczytów Rawek, przy niemal każdej pogodzie gwarantuje zdjęcia niczym wyjęte z najładniejszych bieszczadzkich pocztówek. Choć chyba zawsze jest tu dość duże zagęszczenie turystów i w sezonie raczej nie ma co liczyć na doświadczenie w tym miejscu "dzikich" Bieszczadów, Rawki zasługują na znalezienie się na "liście szczytów do zdobycia" każdego szanującego się górołaza.


Pomimo dobijającego się pół nocy do auta lisa, wstaliśmy wcześnie, wyspani i pełni niespożytej energii. Szlak na Małą Rawkę przywitał nas świeżymi śladami i parującymi jeszcze kupami żubrów. Można by pomyśleć, że kolejny dzień spędzimy bezludnie i sam na sam z naturą, ale niestety już przy Bacówce okazało się, że taki sam pomysł na spędzenie dnia jak my, miały dziesiątki innych osób. Na szczęście większość z nich to tacy turyści "z prawdziwego zdarzenia". Każdy (przynajmniej tak było wtedy) mówi tu sobie "cześć" lub "dzień dobry".  (No właśnie... Do nas, nie wiedzieć czemu, częściej padało "dzień dobry". "Cześć" właściwie mówili nam jedynie ludzie sporo starsi od nas, a po drodze kilka osób podejrzewało nas o bycie małżeństwem. Jako że średnia naszego wieku dalej mieściła się wówczas w przedziale nastolatków, poczuliśmy się nieco staro :D)
Droga prowadzi nas przez bramę Bacowki, której szyld zapewnia nas, że "Dla wszystkich starczy miejsca". Nie zdziwcie się jednak jeżeli będzie to miejsce obok chatki, a nie w środku, ponieważ cieszy się ona ogromną popularnością. I nic dziwnego. Jest to zakątek o specyficznym klimacie, jaki panował w schroniskach wiele lat temu, zanim turystyka górska stała się modna i w takie miejsca zaglądali jedynie najwięksi pasjonaci górskich wędrówek. Uroki tego miejsca doceniał między innymi Jerzy Harasymowicz. Może to właśnie tu napisał słynne "W górach jest wszystko co kocham"?
Tuż za Bacówką przechodzimy przez mostek i zaczynamy niezbyt długie, ale dość strome podejście na Małą Rawkę. Większość trasy to pnące się w nieskończoność schody niemal bez żadnych wypłaszczeń. Ta niewielka w sumie górka potrafi zmęczyć nawet najbardziej wytrawnych wędrowców. Na szczęście na szczycie czeka wspaniała nagroda w postaci cudnych widoków na pobliskie Połoniny Wetlińską i Caryńską oraz grupę Tarnicy. My postanowiliśmy obserwacje tej przepięknej panoramy zostawić sobie na drogę powrotną, a tymczasem ruszyliśmy dość morderczym tempem ku następnym celom naszej wycieczki.
Szlak zielony, którym szliśmy do tej pory odbija w tym miejscu w kierunku Wetliny, a my skręcamy i pniemy się dalej w górę, ścieżką oznaczoną żółtym kolorem, by zdobyć Wielką Rawkę. W porównaniu do swojej mniejszej siostry, ta góra nie zmęczyła nas wcale. Wdrapanie się na nią to według mapy jedyne 25 minut niezbyt forsującego spaceru. Już z daleka widać szczyt wyróżniający się nietypowym monumentem, który z odległości wygląda jak bardzo wiekowy i tajemniczy posąg. Mi przypominał wyjęty z wczesnego średniowiecza obelisk jakiegoś słowiańskiego bóstwa przyrody. Muszę przyznać, że rozczarowałam się, kiedy odkryłam jego prawdziwe przeznaczenie. Jest to pozostałość zwykłego stanowiska geodezyjnego. Co ciekawe nie ustawiono go na najwyższym punkcie grani. Ten znajduje się kilkadziesiąt metrów dalej. Całą kopułę szczytową pokrywa połonina, dzięki czemu mamy tu ciąg dalszy przepięknych panoram.



Dokładając kolejne 35 minut możemy z Wielkiej Rawki wyruszyć po zdobycie kolejnego, nie byle jakiego szczytu. Na Krzemieńcu spotykają się granice trzech państw Polski, Słowacji i Ukrainy. By tam dotrzeć należy udać się niebieskim szlakiem granicznym. Prowadzi on cały czas granią, co czyni wędrówkę łatwą lekką i przyjemną. Po drodze szczególnego smaczku dodają słupki Polskie i Ukraińskie ustawione tuż obok drogi, które przypominają ciągle, że w tym miejscu kończy się "nasza" ziemia.
Sam wierzchołek nie jest może zbyt ciekawy widokowo, ponieważ Kremenaros jest w większości zalesiony. Jest to jednak przecież drobiazg w porównaniu z możliwością bycia w trzech państwach jednocześnie ;)


Cała wycieczka bez przystanków powinna zająć nam około 4.30, tymczasem, pomimo dłuższego postoju, a raczej wręcz leżenia na przepięknych łanach połoniny na Małej Rawce, przy aucie byliśmy już po 4 godzinach z małym haczykiem. Po powrocie został nam więc jeszcze do wykorzystania spory kawałek dnia, który postanowiliśmy przeznaczyć na odrobinę luksusu w postaci kąpieli. Jako że nie było za bardzo wielkiego wyboru, naszą łaźnią stał się najbliżej wijący się drogi potok. Niebo przybrało tą osobliwą barwę zwiastującą rychłe nadejście burzy, ale nie przejęliśmy się zbytnio, bo nasz samochód od potoczku dzieliło maksymalnie minutka marszu. Tak nam się przynajmniej wydawało.
No więc, zaczęło się niewinnie. Ubrania grzecznie ułożyliśmy na brzegu, co by przypadkiem ich nie zamoczyć i cali szczęśliwi w strojach kąpielowych zanurzyliśmy się w wartko płynącej wodzie. I tu będzie kolejna porada z cyklu: "jak nie stać się godną pożałowania ofiarą przyrody". Nigdy, ale to przenigdy nie wchodź do górskiego potoku w japonkach! Szczególnie takich tanich z wyprzedaży w pierwszym lepszym markecie.
Zaledwie zdążyliśmy odrobinę się chlapnąć, nadeszła spodziewana burza. Nie była to taka pierwsza lepsza burza, ale taka, podczas której, po kilku ogromnych i lodowatych kroplach deszczu, które już sprawiały ból, z nieba zaczął bombardować nas całkiem słusznych rozmiarów grad. Ruszyliśmy więc pędem ratować ubrania i ręczniki czekające na brzegu. To znaczy Radek ruszył, bo ja po dwóch krokach stanęłam na jakiś bardziej śliski kamień, czego pasek mojego okazyjnie kupionego klapka nie wytrzymał i urwał się w najmniej odpowiednim momencie, a w efekcie moja pięta rozkwasiła się o sąsiadujący z tym obłym i śliskim, chropowaty i kanciasty kamień. Ponieważ grad nie ustępował, niezrażona wypadkiem wzięłam nieszczęsną japonkę do ręki i postawiłam następny fatalny krok w tej drugiej, jeszcze wtedy sprawnej. Jak można się domyślić, sytuacja powtórzyła się i pasek drugiego klapka strzelił, powodując ten sam ciąg wypadków, tym razem zakończony jeszcze spektakularną wywrotką do wody. Nie chcę nawet myśleć jak żałośnie wyglądałam, wołając na pomoc Radka, który w tym czasie zdążył już pozbierać ubrania i zaczął wspinać się na urwisty brzeg. (Do dziś dziwię mu się, że nie tylko nie rozstał się z taką ofiarą losu, ale jeszcze dwa lata później wziął z nią ślub.) Zanim udało mu się poobijaną i pokrwawioną mnie wydobyć z bystrych fal potoku, zaliczyliśmy porządny masaż pleców i skóry głowy połączony z krioterapią. Ileż to pieniędzy musielibyśmy wydać na takie luksusy w jakimś renomowanym Spa&Wellness, tymczasem tu natura sprezentowała nam je sama. Jakby tego było mało, zanim mój rycerz uratował mnie z opresji i dowlókł do brzegu, ten zdążył zamienić się w błotny wodospad. Trzeba zaznaczyć, że była to niemal pionowa i na oko z 3-metrowa skarpa. Tak więc po masażu, zaliczyliśmy jeszcze wykwintny zabieg podologiczny w postaci maseczki z glinki bieszczadzkiej. Kiedy w końcu rozpaczliwie dopadliśmy drzwi samochodu, wcale już nie byliśmy wykąpani, a pokryci w dużej mierze rozmokniętą gliną i leśną ściółką. Padać przestało, o ironio, jakieś dwie minuty po tym jak zamknęliśmy za sobą drzwi naszego jeżdżącego azylu. Resztę popołudnia spędziliśmy oczywiście na suszeniu ubrań i opatrywaniu rannych.


Ponieważ ten post przestałby pasować do zwykłego podróżniczego bloga i stałby się dobrym materiałem na tani, ociekający krwią horror o tematyce sadystycznej, opis moich stóp po tej przygodzie sobie daruję. Napomknę tylko, że normalny człowiek po czymś takim udał by się do domu, aby przynajmniej tydzień przeznaczyć na gojenie się tych niechlubnych ran wojennych. Ja tymczasem postanowiłam uszkodzić się jeszcze bardziej, aby zmasakrowane pięty przestały być aż takim problemem... Ale o tym już następnym razem ;)


⇨ Dzień szósty - Gdyby kózka nie skakała... czyli o tym, jak prawie dać się zabić na Tarnicy. 

Komentarze

Popularne posty