Wypad w Bieszczady dla kompletnych wariatów - część szósta

Dzień szósty - Gdyby kózka nie skakała... czyli o tym, jak prawie dać się zabić na Tarnicy.

Ostatni dzień wycieczki miał być wisienka na torcie naszych bieszczadzkich wojaży. Padło więc na tę najważniejszą i najwyższą - Tarnicę. Sto razy wyszłam na nią tą samą oklepaną trasa z Włlosatego, więc tym razem chciałam wdrapać się od tej, moim zdaniem ciekawszej strony - z Mucznego przez Bukowe Berdo.
Plan był prosty - auto zostaje w Mucznym, my zdobywamy najwyższy szczyt Bieszczadów, schodzimy do Ustrzyk, a z powrotem dostaniemy się jakimś autobusem, albo ktoś nas podwiezie. Na swoje nieszczęście założyliśmy że Muczne to dobrze skomunikowana wioska turystyczna, a podczas całej wyprawy towarzyszyć nam będzie piękne słoneczko. Nasz optymizm nawet nie dopuszczał możliwości wystąpienia jakichś nieprzewidzianych wypadków. Jakże byliśmy naiwni.
Muczne to maleńka wioseczka za którą można powiedzieć kończy się świat. Dziś w znajdziecie tu ogromny obiekt noclegowy - Centrum Promocji Leśnictwa, więc pewnie i turystów jest tu sporo. My trafiliśmy niestety na moment gdy ów hotel istniał jedynie na mapie, według której planowałam trasę, a w rzeczywistości był w trakcie bardzo generalnego remontu. Efekt był taki, że oprócz nas nie było tam chyba żadnych przyjezdnych, co wróżyło spore problemy z dotarciem w to miejsce autostopem. Jak się później okazało nie jeździł tam również żaden autobus. Ale zacznijmy od początku...
Wieczór dnia poprzedzającego zdobywanie Tarnicy postanowiliśmy spędzić z żubrami. Mam tu na myśli sympatycznych, bardziej włochatych krewnych krasuli, a nie piwo popularnego podlaskiego browaru. Trzeba bardzo się natrudzić, żeby spotkać te płochliwe stworzenia w ich naturalnym środowisku, jednak Muczne oferuje atrakcję, która pozwala pominąć ten żmudny proces. Po tym jak w związku z programem odtworzenia populacji żubry zadomowiły się w bieszczadzkiej głuszy i zaczęły przyciągać turystów, postanowiono zaspokoić ich ciekawość. W 2012 roku przy drodze prowadzącej ze Stuposian, około 2 km przed Mucznem powstała zagroda pokazowa tych intrygujących zwierząt, która po niedługim czasie stała się jedną z najchętniej odwiedzanych przez turystów atrakcji Bieszczadów. Świadczy o tym tym licznik odwiedzających zamontowany przy wejściu do zagrody. W październiku 2017 roku żubry odwiedził półmilionowy gość. Zagroda obejmuje dość spory teren - około 7 ha, a żubry raczej nie są wybitnymi fanami kontaktów z naszym gatunkiem, stąd może się zdarzyć, że podczas wizyty nie spotkamy ani jednego z tych wielkich futrzaków. Mimo to warto zaryzykować odrobiną swojego czasu i zajrzeć tu by spróbować szczęścia - w końcu, nic poza nim nie stracimy, ponieważ zagroda udostępniana jest dla odwiedzających zupełnie za darmo. Nam udało się przez chwilę popodglądać te urocze stworzenia i jedyne czego żałuję, to że z powodu późnej pory i braku słoneczka, nie miałam możliwosci zrobić im ani jednego porządnego zdjęcia. 
Po odwiedzinach u żubrów w końcu dotarliśmy do Mucznego. Dopiero szukając miejsca do zaparkowania naszej jeżdżącej noclegowni, powoli zaczynaliśmy rozumieć jak bardzo ta miejscowość oddalona jest od cywilizacji. Tak na prawdę było to wtedy kilka domów na krzyż i wielki, biały, kompletnie opustoszały budynek otoczony rusztowaniami i hałdami żwiru, w miejscu gdzie mapa wskazywała hotel. Pomimo mojego wypadku w rzece, humory dopisywały nam jednak za bardzo, by się tym przejąć. Grzecznie udaliśmy się na regenerację sił, by skoro świt ruszyć na podbój najwyższego szczytu tej części Karpatów Wschodnich. 




Wędrowka na Tarnicę wybraną przez nas trasa to około trzy i pół godziny marszu, wcale nie najprostszą drogą. Dla porównania, wspomnianym już przeze mnie szlakiem z Wołosatego to zaledwie 2 godziny. Czy warto więc nadłożyć drogi i wysiłków? Zdecydowanie tak.
Po pierwsze, szlak z Mucznego to chyba najmniej zatłoczona opcja ze wszystkich, co przy tak popularnym szczycie, jakim jest Tarnica ma, moim zdaniem, spore znaczenie. My przez większość czasu podczas wspinaczki mieliśmy komfort bycia sam na sam z przyrodą, aż do osiągnięcia wierzchołka. Spotykaliśmy co jakiś czas, na postojach jedynie starszego pana, który wędrował z żoną. Przy każdym z tych krótkich spotkań wymienialiśmy kilka słów, dowiadując się paru ciekawych rzeczy od bardziej doświadczonego od nas wędrowca. Przedstawił nam się jako Rupieciarz, ale my zapamiętaliśmy go jako Anioła Bieszczadzkiego, chociaż zupełnie na niego nie wyglądał. Anioły kojarzą nam się przecież z ulotną i delikatną postacią. Ten nasz był zupełnie inny, bardzo wysoki, krępy, można powiedzieć że potężny. Miał jednak w sobie coś dobrotliwego i tak subtelnego, że zupełnie nie współgrało z jego zewnętrzną aparycją. Obok niego w ciszy wędrowała szczuplutka, posiwiała blondynka o ciepłym spojrzeniu, która podczas tych wszystkich rozmów nie powiedziała chyba ani słowa. Po niedługim czasie, miało się niemal pewność, że tak to jak śpiewało SDM, "skrzydła niosą w plecaku". Gdybyśmy ruszyli bardziej tłocznym szlakiem, na pewno nie byłoby nam dane poznać tych ciekawych... ludzi?


Trasy wiodące z Wołosatego i Ustrzyk nie dostarczają także nawet ułamka tych wrażeń wizualnych, które zapewnia wędrówka granią Bukowego Berda. Ten długi pokryty połoniną grzbiet, szczerzący się urokliwymi wychodniami skalnymi to, moim skromnym zdaniem, najpiękniejsze miejsce w Bieszczadach.
Początkowo szlak prowadzi nas przez gęsty bukowy las, gdzie ścieżka miejscami jest wąska, stroma i przeważnie śliska, nawet przy dobrej pogodzie. Później drzewa rosną coraz rzadziej i z majestatycznych olbrzymów zmieniają się w dziwacznie powykręcane karły, by w końcu zniknąć, ustępując miejsca rozległym panoramom. Potem co jakiś czas znowu wchodzi się pomiędzy wysmagane wiatrem i powyginane drzewka i krzewy, które tworzą coś w rodzaju małych, czarodziejskich ogrodów, wkomponowanych pomiędzy skały. Chyba nigdzie indziej nie znajdziecie podobnego szlaku.
Z najwyższego wierzchołka Bukowego Berda, do szczytu Tarnicy zostaje nam niecała godzina marszu po bardzo ciekawym terenie. Droga najpierw prowadzi przez płytką przełęcz na grzbiet Krzemienia - grzebień skalnych zębów, wyrastających z soczystej zieleni połoniny - drugi najwyższy szczyt polskich Bieszczadów. Następnie gwałtownie opada do słynnej Przełęczy Goprowców, którzy w tym miejscu jeszcze kilka lat temu rozbijali tymczasowy posterunek w postaci namiotu. To właśnie tym głęboko wciętym przełęczom otaczającym szczyt, Tarnica zawdzięcza wyjątkowy kształt kopuły i swoją nazwę, która w języku rumuńskim oznacza właśnie "przełęcz". 
Praktycznie do momentu, w którym zaczęliśmy się wspinać na sam szczyt Tarnicy nic nie wskazywało na to, jak straszna nawałnica za chwilę się rozpęta. Nawet ciężka, ołowiana chmura, która chwilę wcześniej zawisła nad krzyżem nie wzbudziła w nas zbytniego niepokoju. Ot burza, jak to w górach często bywa. Oszacowaliśmy że zostało nam jeszcze trochę czasu, by zejść z grani zanim spadną pierwsze krople deszczu. Inni turyści byli bardziej beztroscy i jakby nie dostrzegając, że za chwilę krzyż stanie się wspaniałym przyciągaczem gromów, siedzieli pod nim zupełnie spokojni. Patrzyłam na nich z politowaniem, a jednak to ja za chwilę miałam paść ofiarą gór i szalejącego żywiołu. 


Odeszliśmy zaledwie kawałek od szczytu, kiedy postanowiłam pstryknąć jeszcze ostatni piękny widoczek roztaczający się z grani Królowej Bieszczadów. Mój przyszły mąż roztropnie podążał w dół, zmniejszając swoje szanse na śmierć od rażenia piorunem. Ponieważ uciekł mi kilka metrów, a ja, zachwycona pięknem pejzażu, koniecznie chciałam mu coś pokazać, postanowiłam podbiec kilka kroków, żeby do dogonić. Jak potem to podsumował: "gdyby kózka nie skakała...". 
Moje kostki nigdy nie należały do najmocniejszych, a ta konkretna przeżyła upadek ze schodów zaledwie 5 miesięcy wcześniej, więc walki z Tarnicą nie wytrzymała. 
Najpierw coś chrupnęło. Potem zabolało. Mocno zabolało. A potem zrobiło się na chwilę ciemno. Bieszczadzkie krajobrazy zawirowały. Następne co pamiętam to pochylonego nade mną Radka. Potem jakby znikąd zjawił się nasz Anioł Rupieciarz. Nim zdążyliśmy pomyśleć o wyciągnięciu naszej apteczki, On już miał w ręku Altacet. Potem oddał mi jeszcze tubkę maści przeciwzapalnej i... zniknął. 
Przynajmniej tak pamięta to dziewczyna lekko przymroczona bólem nogi. 
Pierwsze kroki były koszmarem. Ale nie było czasu na rozczulanie się nad sobą. Nieśmiało zaczynały spadać krople deszczu, przeganiając ostatecznie najbardziej beztroskich turystów ze szczytu. My byliśmy wciąż pod samym wierzchołkiem, ledwie paręnaście metrów od wielkiego stalowego krzyża. Szybko zdecydowaliśmy, że w tej sytuacji trzeba wybrać najłagodniejszy szlak - ten prowadzący do Ustrzyk, bo inaczej nie dam rady. Większe stromizny pokonywaliśmy w iście ślimaczym tempie. Wlekłam się kroczek za kroczkiem, podtrzymywana przez kochanego faceta, którego wiedziałam, że strasznie narażam. Był taki moment kiedy staliśmy już po kostki w wodzie i miałam ochotę mu powiedzieć, żeby biegł razem ze wszystkimi. Może właśnie w tym samym momencie on poczuł na ciele delikatne mrowienie prądu, po tym jak niedaleko uderzył piorun, o czym powiedział mi dopiero po powrocie do domu. Nie miało nawet sensu dzwonienie po pomoc. Cokolwiek by się nie działo musieliśmy zejść niżej. 


Jakieś 5 minut później, kompletnie przemoczeni śmialiśmy się z tej chwili grozy. Burza zniknęła tak szybko jak się pojawiła, a zza chmur wyjrzało pełne słońce. Niżej, gdy byliśmy już w lesie, przyszła kolejna nawałnica, a kostka bolała jak diabli przy każdym kroku, ale nic nie mogło się równać z wcześniejszymi wydarzeniami. W końcu zmarznięci i przemoknięci do suchej nitki dowlekliśmy się do Kremenarosa. Pamiętam, że kiedy dotarłam do łazienki musiałam wykręcać deszczówkę zarówno z odzieży wierzchniej jak i bielizny. 
W barze pochłonęliśmy jakąś absurdalną ilość pierogów, które, nawiasem mówiąc, serdecznie możemy polecić każdemu zmęczonemu wędrowcowi. Jak to zwykle bywa, kiedy człowiek otrze się o śmierć przez przypieczenie, a następnie dobrze sobie poje, zrobiło się leniwie. Sprawdziliśmy wcześniej, że do Mucznego nie kursuje żaden środek komunikacji, zaczęliśmy więc myśleć o noclegu. Dogadaliśmy się nawet z jakąś młoda dziewczyna z Kremenarosa, że prześpimy się na kanapie na werandzie za darmo, ale kierowniczka niestety się nie zgodziła. Niestety, albo może na szczęście, bo z tak przemokniętymi ubraniami zapewne nieszczególnie byśmy się wyspali. 
Nasz budżet nie zakładał wydatków na ewentualny nocleg, a że jesteśmy strasznymi sknerusami,  jeżeli chodzi o płacenie za dach nad głową, chwilę później staliśmy na poboczu łapiąc stopa. 
Albo tak bardzo wzbudzaliśmy litość, albo mieliśmy szczęście - po chwili zatrzymał się koło nas stary kanciaty samochód. Osobliwa to była przejażdżka W środku siedziała sympatyczna pani w średnim wieku, cała odziana w róż, siedzenia wyłożone były owczymi skórami ,a z głośników leciało ciężkie techno, którym nasza dobrodziejka raczyła ma nas aż do Stuposian. Na ciekawsze połączenie stylów nie trafiliśmy w całej naszej autostopowej karierze. 
Jeszcze więcej szczęścia czekało na nas w Stuposianach. Ledwie ustawiliśmy się przy zjeździe na Muczne, a już mieliśmy kolejna okazję. Tym razem trafiliśmy na sympatyczną parę z Łodzi, którzy zupełnie spontanicznie jechali do Tarnawy Niżnej, ot tak dla samej przejażdżki. Ponieważ nasze auto zaparkowane było przy wjeździe do miejscowości, mogliśmy później obserwować jakie szanse mielibyśmy na złapanie stopa, gdyby nie ci mili ludzie. Pierwsze auto pojawiło się tu dopiero kilka godzin później, gdy było już ciemno, a my zdążyliśmy się przebrać, opatrzyć moją kostkę i szykowaliśmy się do dalszej drogi. 
Żeby tradycji stało się zadość, powinnam napisać jak nie stać się godną pożałowania ofiarą przyrody, ale tego dnia chyba wszyscy, nawet najbardziej doświadczeni górołazi, którzy byli na Tarnicy trochę ucierpieli. Czasem pogoda jest tak nieprzewidywalna i zmienia się tak szybko, że nie ma na to żadnej dobrej rady. Jedyne co mogę powiedzieć, to: dbajcie o swoje kostki! ;)

Nie znasz naszych wcześniejszych bieszczadzkich przygód?


Komentarze

Popularne posty