O górskich wędrówkach z małymi dziećmi bez ściemy.

Ufff... To były długie wakacje. Wstyd mi odrobinę, że blog leżał odłogiem przez tyle czasu i obiecuję poprawę! Będą więc małe wycieczki z "naszych" gór, będą posty "nadmorskie", a także Bieszczadzkie, bo i tam udało nam się na kilka dni wyskoczyć. Na początek jednak pozwólcie, że trochę sobie ponarzekam, bo strasznie się namęczyłam na tych naszych urlopach :D

Ciągle zachwalam jaka to świetna sprawa, pokazywać dziecku naturę, swoją pasję, dzielić z nim wartościowy czas i przebywać w pięknych miejscach. Nie jestem jedyna. W sieci pojawia się mnóstwo tekstów na temat "jak to super jest z maluchem w górach". Nigdzie, przenigdzie nie znajdziecie rodzica narzekającego na to, jak było ciężko pogodzić własną pasję z wychowywaniem następnego pokolenia.
No to patrzcie! Dziś będzie bez lukru!



Zacznijmy od tego, że nigdy nie byłam taką "grzeczną" i "umiarkowanie zapaloną" turystką górską. Po pierwsze, jeśli miałam wolny czas który mogłam przeznaczyć na wyjście w góry to bezdyskusyjnie to robiłam (czasem na zmianę z wyprawami urbexowymi, wspinaczkowymi lub speleologicznymi, ale znacznie rzadziej). Jeśli mój" jeszcze-wtedy-nie-mąż" nie miał ochoty i byłam zmuszona pozostać grzecznie w dolinie, musiał się liczyć z lekkim fochem. Nie istniało dla mnie żadne wywożenie tyłka kolejką, a każda porządna wycieczka, żeby mogła być uznana za w pełni udaną, musiała być połączona z noclegiem pod namiotem. Byłam "górołazką absolutną". I nagle ta górołazka została mamą.
Karolinka wywróciła mój świat do góry nogami. Nie na tyle jednak, żebym była w stanie wyrzec się zupełnie mojej największej po niej i mężu miłości. Góry wołały do mnie każdego dnia, a ja od jej pierwszego spaceru, brałam wózek i wytrząsałam biedne niemowlę po kamienistych szlakach. Potem przeprowadziliśmy się do centrum i tu zaczęły się "schody". Z początku oczywiście nie bolało mnie tak bardzo, że nie mogę sobie wyskoczyć na Dębowiec tak po prostu, między śniadaniem, a obiadem. Z takimi rzeczami jest jednak niestety jak z małym kamyczkiem w bucie - z początku wcale go nie czujemy, jednak po jakimś czasie staje się coraz bardziej uciążliwy, aż wreszcie sprawia ból nie do wytrzymania.
Na mnie ta chwila przyszła niedługo po urodzeniu Oli. Było mi trochę wstyd, bo oto w domu miałam słodkiego różowego bobaska, a ja zamiast z dumą wozić go na spacery po blokowisku, patrzyłam tęsknym wzrokiem na kolorowe jesienne zbocze Szyndzielni. Moja młodsza córa nie chciała jednak  niestety zrozumieć moich potrzeb i protestowała podczas każdego dłuższego wyjścia. Musiałam więc poczekać do wiosny. Jak to wygląda teraz?

O rany! Gdzie oni mnie znowu ciągną?!

1. Sprawy organizacyjne.
Problemy zaczynają się już w domu. Nie jestem zwolennikiem chodzenia po górach zupełnie na tak zwanym "spontanie". Po pierwsze uważam, że dla własnego bezpieczeństwa należy dobrze zapoznać się z trasą, tak żeby pamiętać dokładnie szlak, którym będziemy się poruszać, sprawdzić pogodę oraz w sposób przemyślany spakować ekwipunek, najlepiej jeszcze dzień przed planowanym wyjściem. Tym bardziej jest to ważne, kiedy zabieramy ze sobą dzieci. Po drugie, lubię poczytać wcześniej o miejscu, w które się udaję, tak by nie przegapić na szlaku żadnego ciekawego punktu i być "swoim własnym przewodnikiem". Niestety ostatnimi czasy, mam problem z tym, by chociaż dopilnować obu moich dziewczynek na raz, nie wspominając o dbaniu o siebie, dom, czy gotowaniu posiłków. Nie ma szans na jakiś dodatkowy czas na przygotowanie do wędrówki. Skąd więc go biorę? Zarywam nockę. Nie ma to jak nie wyspać się przed wyjściem w góry.


2. Dodatkowy "sprzęt".
Będąc już przy pakowaniu, nie mogę nie wspomnieć, że ruszając w góry z takim maluchem trzeba wziąć pod uwagę jego wszelkie możliwe potrzeby i wypadki z jego udziałem. Bierzemy więc ze sobą dodatkowe komplety ubrań, apteczka jest zawsze dopasowana pod wszelkie dziecięce urazy, zawsze muszą być pampersy, chusteczki, kremiki, jedzonko... Sporo tego. Tu nie da się przejść na wersję "ultralight" lub z czegoś zrezygnować. Te rzeczy musimy zabrać, tak by gdzieś z dala od cywilizacji nadal zapewnić dziecku stuprocentowy komfort, a to niestety wiąże się z dodatkowym ciężarem na naszych plecach.
3. Wiele kilogramów szczęścia.
Skoro o ciężarach mowa. Cieszymy się, że te nasze kluski tak pięknie i zdrowo rosną. Z dumą patrzymy na każdy przybrany kilogram wyświetlający się na wadze. Podziwiamy fałdki na nóżkach i ze wzruszeniem chowamy do pudel za małe ubranka. Inaczej jednak na te kilogramy patrzymy podczas długiej wędrówki. O ile nosidełko turystyczne pozwala bez większego bólu przenosić nawet starszego malucha, o tyle chusta ma swoje ograniczenia. Kiedy nasz słodki niemowlaczek zaczyna mieć bliżej do wagi dwuletniej siostry, niż do tej z chwili, gdy wzięliśmy go na ręce po raz pierwszy, można być pewnym istnej drogi krzyżowej na szlaku. Oprócz tego pozostaje jeszcze kwestia "sprzętu", o którym wspominałam wcześniej. Ktoś musi to nieść. Chodziłam więc po szlaku niczym wielbłąd karawany - z przodu Ola, z tyłu plecak, a w nim wszystko to, co nie weszło do nosidełka. Nie będę kłamać. Najczęściej to ja zarządzałam postoje, na dłuższe przejścia patrzyłam z przerażeniem, a wieczorem domagałam się masowania pleców. Oczywiście pewnie dałoby się jakoś poprawić komfort naszych wędrówek, była to jednak kwestia paru tygodni, zanim Ola zaczęła siedzieć na tyle pewnie, że mogła zająć miejsce Karoliny w nosidełku. Tu niestety kończy się zdobywanie wielkich szczytów, a zaczynają się spokojne spacerki dostosowane do nóżek dwulatki. Coś za coś.


4. Fotograficzne rozterki.
Nigdy nie byłam wybitnym fotografem. Prowadząc bloga staram się jednak, by moje zdjęcia dały się określić przynajmniej jako "przyzwoite". Niestety, żeby takie przyzwoite zdjęcie powstało, przydałaby się chwilą zastanowienia, nad tym jak uchwycić dany widok, ustawienie ostrości na to, co dokładnie planujemy uwiecznić, czasem fajnie byłoby się schylić lub kucnąć... Z dzieckiem w chuście jest to zwyczajnie niewykonalne. Zazwyczaj asekuruje mała jedna ręka, więc do robienia zdjęcia pozostaje mi tylko ta druga. Jeśli za długo stoję w jednym miejscu, mała zaczyna się niecierpliwić, a gdybym spróbowała kucać albo się pochylać ryzykowałabym rozzłoszczenie jej a na tyle, że dalszą wędrówka mogłaby stać stać się niemożliwa. Moja taktykę robienia zdjęć mogę więc określić jako "loteryjna". Pstrykam ile się da i jak się da i liczę, że chociaż kilka z moich fotografii będzie się do czegokolwiek nadawało. Jeśli idziecie z dzieckiem w góry, a nie chcecie się irytować, zostawcie swoje artystyczno-fotograficzne aspiracje w domu.
5. Ostrożnie, mamo!
Nie da się ukryć, że maluch w chuście mocno przesuwa nam środek ciężkości oraz ogranicza zakres ruchów. Dużo łatwiej wtedy o przewrócenie się, a tego podczas niesienia niemowlaka chcemy uniknąć bardziej niż kiedykolwiek. Idziemy więc bardzo, baaardzo ostrożnie, a co za tym idzie wolno niczym ostatni na mecie zawodnik wyścigu ślimaków. Zabawa zaczyna się kiedy na szlaku pojawią się na przykład powalone drzewa, których nie da się w tym miejscu po prostu obejść. O ile pień leży nisko, można zastosować sposób, o którym pisałam w ostatnim poście (tu). Jeśli jest za wysoko, pozostaje przechodzenie dołem.


6. Dodatkowe atrakcje.
Piękne wychodnie skalne, jaskinie, ruiny schronisk, strome urwiska, powalone drzewa zawieszone nad strumieniami i te szlaki, tak strome i skaliste, że do ich pokonania trzeba używać wszystkich czterech kończyn... Kto z nas ich nie uwielbia? Małe dzieciaki wykluczają jednak tego typu atrakcje. Kiedy wybieramy trasę na wypad z maluszkami, kryterium dodatkowych atrakcji ustępuje miejsca kryterium bezpieczeństwa. Ma być niebyt stromo, niezbyt długo i w razie komplikacji blisko do schroniska lub w dolinę. Oczywiście da się znaleźć szlaki, na których znajdziemy piękne skałki i nie narazimy przy tym na niebezpieczeństwo naszych dzieci. Trzeba jednak liczyć się z tym, że obecność  naszych kochanych urwisów zawsze powinna być dla nas jak kubeł zimnej wody, kiedy wybieramy trasę i kusi nas by tym razem zrobić coś  bardziej "szalonego".

Tu akurat jedna z bezpieczniejszych skałek na zboczu Baraniej Góry.

Po co więc chodzę w góry z dziewczynkami? To tak jakby pytać po co oddycham. Nie umiem żyć ani bez dzieci, ani bez gór. W grę nie wchodzi też zostawianie ich pod opieką kogoś innego i realizowanie swojej pasji. To nie tak, że uważam to za coś złego, bo oczywiście każda z mam czasem potrzebuje chwili oddechu od szkrabów. Rozumiem to i nie osądzam. Ja niestety jednak jestem z tych "nawiedzonych" matek, które nie potrafią wytrzymać godziny bez swoich pociech. Poza tym strasznie chciałabym zarazić je czymś, co mi daje najwięcej radości. Może w przyszłości dziewczynki też będzie to uszczęśliwiać? Póki co, obie lubią nasze rodzinne wędrówki, a Karolina nawet coraz głośniej domaga się ostatnio jakiegoś biwaku. Chyba odziedziczyła po mamie coś więcej niż choleryczny charakterek ;) Dopóki więc wyrażają chęć wędrowania z mamą, będziemy się włóczyć po górach razem. A że kosztuje to dużo więcej wysiłku? Tak to już jest z tym najbardziej wartościowymi rzeczami w życiu :)



Komentarze

Popularne posty